czwartek, 20 października 2016

jaki zen?

- Przy Tobie szczególnie - napisała.
- To miałem na myśli - odpowiedział. 

Zen. Jaki zen? Pieprzone emocje buzowały niczym małe elektrony, które starała się zdyscyplinować jak na kolonijnym apelu. Czyli nieskutecznie. 

Ten ping-pong ją rozbijał. Niby panowała nad piłeczką, ale miała wrażenie, że jednak wali w siatę. Że nie pisze małymi literami, tylko bije wołami, które cały świat widział, czytał i interpretował na jej niekorzyść. Przede wszystkim on. Master of her disaster. 

- Musi być jakiś sposób. Nie ma mocnych. Nie ma wiernych. Potrafiła nagle skierować drogę do siebie. Jakby przystawiała wielki magnes, którego siła krzywiła ścieżki. Myśli. A nawet uczynki.

Im bardziej grzebała to w sobie, tym więcej pytajników rodziła jej głowa. Krzywych znaków. Kropek i kresek. Alfabet, którego nie zna, a on umiejętnie nadaje w nim komunikaty. STOP. 

piątek, 7 października 2016

plaster

Plaster. Tak, można to w ten sposób określić. W jedną stronę przylepiec. A po drugiej lekkie odpychanie. Fizyka. Jeszcze nie chemia.

Klikalność wrasta. Pytajność wzrasta. Telefon, zapomniany, zaczyna znów się gotować. Od głaskania. 

Chciałabym oczarować. Czarować. Uwodzić. Wodzić. 

A on na to. Że pada. Pada bateria. W jego głowie. 

niedziela, 6 marca 2016

bateria

- Schowam się za Ciebie. W tym żarcie tkwiła moc prawdy. Nie chciała wyjeżdżać. Przedłużała spotkanie o każdą z możliwych chwil. Patrzyła lekko zmąconymi oczyma, chcąc go przykleić do siebie. Myślą, mową, a także uczynkiem.

Kilka godzin wcześniej.

Wyczuła go. To ta chwila, kiedy spojrzał ze znakiem zapytania w oczach. - Kim ona jest? 
Pamięta, że odwzajemniła ten znak. To zapytanie.

- Kim on jest? - pytała, kiedy okazało się, że usiądą przy jednym stoliku. Nie bawiła się w obojętność. Nie miała na to czasu. Wiedziała, że niedługo zniknie, wcześniej niż przed północą. Była przedwczesnym kopciuszkiem.

Teraz się uśmiecha. Ściskała telefon, aby wyczuć wibracje. Aż w końcu nie wytrzymała bateria.

piątek, 15 stycznia 2016

nie słyszę

- Nie słyszę... 
Zbierała wszelkie preteksty, aby mówić blisko. 
Czytać z linii jego warg. 
Nie z ruchu. 
Z ciepła.

Siedzieli ramię w ramię. Udo w udo. 
- Nie słyszę... - mówiła.
A on powtarzał coraz bliżej. Na centymetry. 
Tyle dzieliło ich do świadomego ruchu warg.
Do ich spontanicznego muśnięcia.

Poza tym dzieliło ich wiele. A ona nadal mówiła:
- Nie słyszę... 
Chciała, aby zbliżał się. 
Przeciągał granicę jej prywatności, ile się da. 
I ją przekroczył, tym razem bez słowa.

- Nie słyszę...

Autostrada pochłaniała.
Patrzyła w bok, jakby on cały czas tam był.
A tam widziała tylko szybę.
I w jej odbiciu nie znalazła.
Jego.